— Czy przez gospodarza?
— Albo przez niego, albo przez derwisza, gdyż przypuszczam, że się z nim zna. Pomówię z nim dzisiaj jeszcze.
Odwiedziłem także Żyda, zamieszkałego w jednym z przedziałów domu ogrodowego. Pogodził się już ze zmianą i nie skarżył się na te małe straty, które poniósł przez pożar wczorajszy. Wiedział, że bogaty Maflej z łatwością może dotrzymać przyrzeczenia co do zajęcia się jego losem. Pod moją nieobecność był już w Baharive Keui i przyniósł wiadomość, że ogień pochłonął wiele domów.
Rozmawialiśmy jeszcze, kiedy nadszedł czarny sługa Mafleja, aby mi donieść, że przybył oficer, który chce ze mną mówić.
— Czem on jest? — zapytałem.
— To jisbaszi[1].
— Zaprowadź go do mego mieszkania.
Nie uważałem za stosowne uczynić nawet kroku. Udałem się przeto zamiast do głównego budynku do mojego pokoju, gdzie zastałem Halefa, któremu oznajmiłem, że oczekuję wizyty.
— Zihdi — rzekł — ten jisbaszi był ordynarny wobec ciebie. Czy ty będziesz uprzejmy?
— Tak.
— Zdaje ci się, że będzie się potem przed nami wstydzić? Dobrze, to i ja będę dla niego bardzo uprzejmy. Pozwól, że przyjmę go, jako twój chicmetkiar[2].
Wyszedł przed drzwi, a ja usiadłem na dywanie, zapalając fajkę. W kilka minut usłyszałem kroki, a zaraz potem głos Halefa, który spytał czarnego:
— Dokąd idziesz?
— Mam tego agę zaprowadzić do obcego effendi.
— Masz na myśli emira z Dżermanistanu? Wróć się, bo musisz wiedzieć, że do Emira nie wolno tak wchodzić jak do papucziego albo terciego[3]. Emir, któ-