Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/474

Ta strona została skorygowana.
—   418   —

rego mi Allah dał jako pana, jest przyzwyczajony, żeby postępować z nim z największą uprzejmością.
— Gdzie twój pan? — usłyszałem szorstki głos kapitana.
— Pozwól mi, wasza wysokości, że zapytam się najpierw, kto jesteś!
— Twój pan to zobaczy!
— Ależ ja nie wiem, czy mu się to zechce zobaczyć. To pan bardzo surowy i nie wolno mi wpuścić do niego nikogo, zanim go o pozwolenie nie zapytam.
Widziałem w duchu pokornie uradowane oblicze małego franta naprzeciw groźnych rysów szorstkiego oficera, który musiał wykonać rozkaz i nie mógł się wrócić, coby pewnie uczynił najchętniej. Przybyły odpowiedział:
— Czy pan twój rzeczywiście taki wielki i dostojny emir? Tacy ludzie zwykle mieszkają inaczej, nie tak, jak to wczoraj widzieliśmy!
— Robił to tylko dla przyjemności. Nudził się i postanowił raz zobaczyć, jakie to zabawne, gdy sześćdziesięciu walecznych wojowników schwyta dwudziestu chłopców i dziewcząt, a wypuści dorosłych. Bardzo mu się to podobało, a teraz siedzi na dywanie i odbywa swój kef, w czem nie chciałbym mu przeszkadzać.
— Jesteś ranny. Czy wczoraj także byłeś przy tem?
— Tak. To ja byłem tym, który stanął przy bramie, gdzie właściwie powinna była być warta, Ale widzę, że masz ochotę ze mną rozmawiać. Pozwól wysokości, że ci coś do siedzenia przyniosę!
— Stój człowiecze! Jak widzę, mówisz na seryo! Powiedz swemu panu, że chciałbym z nim pomówić!
— A gdy mię spyta, kto jesteś?
— To powiedz, że jisbaszi, który wczoraj wieczorem był w owym domu.
— Dobrze! Poproszę go, żeby dobroć jego zajaśniała nad tobą i żeby wejść ci pozwolił, bo wiem, na co się można odważyć dla człowieka takiej godności, jak twoja.