Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/48

Ta strona została skorygowana.
—   40   —

dział, żeśmy Bejaci i zdradzi wszystko. On przeczuwał na pewne, cośmy zamierzali. Ma konia bardzo dobrego. Co będzie, jeśli skorzystał z jego chyżości i w nocy, kiedy byliśmy jeszcze zajęci rabunkiem, zaalarmował sąsiednie obozy?
— Byłoby bardzo źle dla was i dla nas, bo widział nas między wami — odrzekłem.
— Zna także nasze obozowisko, a należy się spodziewać, że Bebbehowie znają wejście do tych skał.
Zaledwie wyrzekł to słowo, zabrzmiał od wejścia donośny okrzyk:
— Allah ’1 Allah! Oto są! Brać ich żywcem!
Odwróciliśmy się i poznaliśmy zbiegłego Bebbeha. Za nim napływało wejściem mnóstwo jego towarzyszy, a zarazem dało się słyszeć straszliwe wycie, zmieszane z wystrzałami. Nie zważaliśmy wcale na to, co się działo zewnątrz obozu; zapomnieliśmy nawet postawić wartę u wejścia.
Nie miałem ani chwili czasu do namysłu, gdyż Bebbeh, w którym domyślałem się teraz chana lub szejka, zbliżył się do mnie. Był bez włóczni i strzelby tak samo, jak jego towarzysze, tylko w dłoni jego błyskał kręty afganistański sztylet.
Nie sięgając po broń, przyjąłem odważnego przeciwnika z gołemi rękoma. Lewą ręką schwyciłem jego uzbrojoną w sztylet prawicę, a prawą objąłem go za szyję.
— Giń, zbóju! — zawołał, usiłując gwałtownem szarpnięciem oswobodzić uzbrojoną rękę.
— Mylisz się — odrzekłem — nie jestem Bejat. Nie wiedziałem, że mają na was wykonać napad!
— Jesteś złodziej i pies! Pojmałeś mnie, ale teraz zostaniesz moim jeńcem. Jestem szejk Gazal Gaboya, któremu nikt jeszcze nie umknął.
Jak błyskawica przemknęło mi przez myśl wspomnienie o tem imieniu, o którem słyszałem, że nosi je jeden z najwaleczniejszyh Kurdów. Nie było się już co namyślać.