Hulam, któregośmy szukali, mieszkał w pobliżu Ucz Szerifeli, meczetu Murada Pierwszego. Przejechaliśmy obok jego, wspaniałym marmurem wykładanego, terasu. Jego dwadzieścia i cztery kopuł wspartych na siedmdziesięciu kolumnach zbudowano ze skarbca Johannitów, zrabowanego podczas zdobycia Smyrny. Zapuściliśmy się w bardzo ożywioną ulicę i zatrzymaliśmy się przed kilkopiętrowym murem, przez który prowadziła jedna, zamknięta teraz brama. Był to uliczny front domu, który nas miał przyjąć gościnnie.
Na wysokości głowy ludzkiej znajdował się w bramie okrągły otwór, przed którym na pukanie Isli, pojawiło się brodate oblicze.
— Czy poznajesz mnie jeszcze Malhemie? — za pytał młody Konstantynopolitańczyk. — Otwórzno!
Maszallah, Bóg działa cuda! — zabrzmiało ze środka. — Czy to ty, panie, naprawdę! Wejdź prędko!
Gdy otworzono bramę, wjechaliśmy przez rodzaj podjazdu na dość duży dziedziniec, otoczony dokoła wewnętrznemi galeryami. Wszystko świadczyło tu o niezwykłem bogactwie. Dowodem tego była także liczna służba, która nadbiegła.
— Gdzie pan? — spytał Isla jednego z nich, który go z szacunkiem powitał i był, jak się później dowiedziałem, dozorcą.
— W iszliku[1] nad książkami.
— Wprowadź tych ludzi do selamliku i postaraj się, żeby ich dobrze obsłużono. I konie należy dobrze umieścić!
Wziął Jakóba Afaraha za rękę i udał się do pracowni pana domu. Nas zaprowadzono do komnaty, wielkości małej sali. Przedni jej bok tworzyła wsparta na kolumnach weranda, a ściany reszty boków ozdobione były złotemi przysłowiami z Koranu na błękitnem tle.
Usiedliśmy mimo zaprószonych szat na dywanach z zielonego jedwabiu, a każdy z nas otrzymał fajkę
- ↑ Pracownia.