— Zewnątrz jest ich więcej; Bejaci napadnięci! Naprzód co prędzej!
Wydarłem leżącemu na ziemi Gaboyi sztylet na pamiątkę tego dnia, który tak nieszczęśliwie się zaczął i skoczyłem na konia. Aby uzyskać przestrzeń do rozbiegu, a zarazem zrobić trochę miejsca towarzyszom, poderwałem karego, dałem mu ostrogę i popędziłem w gęstwę Bebbehów. Tu pokierowałem mm tak, że wierzgał na wszystkie strony, dopóki nie zobaczyłem towarzyszy na koniach. Potem pognałem go ku krzakowi, który przewrócił kopytami. Za krzakiem musiałem go jednak wstrzymać, gdyż można się było tylko stępa naprzód posuwać. Towarzysze zdobyli jednak tymczasem dość miejsca, aby zaraz za mną podążyć.
Gdy byłem za tą skałą, przekonałem się jednem spojrzeniem, że wymknęli się wszyscy czterej, ścisnąłem konia nogami i pocwałowałem na otwartą równinę. Reszta ruszyła za mną.
Krótkie zastanowienie się wyjaśniło mi cały stan rzeczy. Ten szejk Gazal Gaboya był naprawdę mądrym człowiekiem. Zamiast ostrzec tylko swój oddział, zbyt słaby do skutecznego oporu, starał się poruszyć całą okolicę i gdy Bejaci nic nie przeczuwając, wracali objuczeni łupem do obozu, był już ten obóz, w wielkim wprawdzie promieniu, ale z trzech stron tak otoczony, że zbóje powinni być zadowoleni, gdyby się im udało ujść z życiem. Za nami wrzała bitwa. Nie miałem teraz czasu zbadać, jak się Bebbehom udało podejść tak niepostrzeżenie Bejatów. Na lewo widziałem szeroką linię jeźdźców, zbliżających się do obozu, na prawo zaś była cała okolica popstrzona ruchomymi czarnymi punktami: byli to jeźdźcy.
— Naprzód, effendi! — wołał Mohammed Emin — bo nas zamkną! Czy uszedłeś z całą skórą?
— Tak. A ty?
— Małe zadraśnięcie.
W istocie krew sączyła mu się z policzka, ale rana nie mogła być niebezpieczną.
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/50
Ta strona została skorygowana.
— 42 —