— Zbliżcie się! — prosiłem. — Utworzymy prostą linię i kto nas z boku zobaczy, weźmie nas z daleka za jednego jeźdźca.
Poszli wszyscy za tym podstępem, lecz Bebbehowie, znajdujący się za nami, nie dali się oszukać i niebawem ścigała nas wcale pokaźna gromada.
— Zihdi, czy nas dopędzą? — spytał Halef.
— Kto to wie! Zależy od ich koni, ale, Halefie Omarze, co to z twojem okiem? Czy co złego?
Oko mu napuchło, pomimo że od napadu upłynęło kilka minut zaledwie.
— To nic, zihdi — odrzekł. — Ten Bebbeh był pięć razy dłuższy odemnie i ciął mnie lekko. Hamdullillah nie uczyni tego już nigdy!
— Nie zabiłeś go przecież?
— Nie. Wiem, że sobie tego nie życzysz, effendi.
Było mi w każdym razie bardzo przyjemnie, że żaden z nieprzyjaciół nie stracił życia z naszej przyczyny. Musiało nas to cieszyć już choćby ze stanowiska czystego wyrachowania, gdybyśmy bowiem wpadli w ręce Bebbehom, nie mieliby powodu mścić się na nas za przelew krwi.
Cwałowaliśmy dalej jeszcze z kwadrans. Obóz już zniknął nam z oczu, ale prześladowcy nasi byli za nami. Podzielili się. Ci, którzy mieli lepsze konie, zbliżyli się do nas, podczas gdy reszta została daleko w tyle.
— Emirze, dopędzą nas, jeśli prędzej nie pojedziemy — zauważył Amad el Ghandur.
— Nie możemy już teraz zbytnio natężać koni i lepiej pomówić z nieprzyjaciółmi, niż pomęczyć zwierzęta.
— Maszallah! Chcesz mówić z nimi? — zawołał Mohammed Emin.
— Oczywiście! Spodziewam się doprowadzić do tego, że zaprzestaną pogoni. Jedźcie dalej, a ja się zatrzymam tutaj.
Pojechali w tem samem tempie, ja zaś skoczyłem
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/51
Ta strona została skorygowana.
— 43 —