Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/512

Ta strona została skorygowana.
—   450   —

nóg skazanego, ażeby obnażone podeszwy zajęły poziomą pozycyę.
— Zdejmijcie z niego szaty i obuwie! — rozkazał kadi.
Kawasi przystąpili, aby rozkaz wykonać. Wówczas dopiero winowajca pokazał, że umie mówić:
— Stać! — zawołał. — Bić siebie nie pozwolę!
Brwi kadiego ściągnęły się groźnie.
— Nie? — zapytał. — Kto mi zabroni ukarać cię bastonadą?
— Ja!
— Psie! Ty śmiesz ze mną tak mówić? Czy mam kazać dać ci dwieście kijów zamiast stu?
— Nie wolno ci kazać uderzyć ani jednym! Powiedziałeś i pytałeś o różne rzeczy, ale zapomniałeś o najważniejszem. Czy starałeś się dowiedzieć kim i czem jestem?
— To niepotrzebne! Jesteś zbrodniarzem i złodziejem. To wystarczy.
— Nie przyznałem się dotąd do najmniejszej drobnostki. Ale bić ci mnie nie wolno w żadnym razie!
— Dla czego?
— Bo nie jestem muzułmanin, lecz chrześcijanin.
Podczas tych słów zauważył obcego, który się doń przecisnął. Ten wystrzegał się zdradzić jakimkolwiek ruchem, któryby go podał w podejrzenie znajomości lub porozumienia z oskarżonym, ale mina jego, wzrok i cała postawa były obliczone na to, żeby mu się pokazać i dodać odwagi.
Po kadim widać było, że usłyszane dopiero co słowa wywarły na nim wrażenie.
— Jesteś giaurem? — zapytał. — Może nawet Frankiem?
— Nie, jestem Ormianin.
— A więc przecież poddanym padyszacha, któremu oby Allah użyczył tysiąc żywotów! Mogę więc kazać cię obić!
— Mylisz się — rzekł Ormianin, usiłując zająć jak