Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/52

Ta strona została skorygowana.
—   44   —

z konia, wziąłem broń, usiadłem na ziemi i zwróciłem się twarzą do ścigających.
Kiedy byli może na tysiąc kroków, zdjąłem chustę z turbanu i zacząłem nią powiewać. Wpadli zaraz z cwału w krok i zatrzymali się na połowie wspomnianego oddalenia. Po krótkiej naradzie podjechał jeden z nich i zapytał:
— Dlaczego siedzisz na ziemi? Czy to podstęp, czy uczciwe postępowanie?
— Chcę z wami pomówić.
— Z nami wszystkimi, czy z jednym?
— Z jednym, obranym przez was.
— Ty masz broń przy sobie.
— On może także przyjść uzbrojony.
— Odłóż broń daleko od siebie, to przyjdzie jeden z nas.
— W takim razie i on musi swoją zostawić.
— Zgoda.
Wstałem, położyłem oba sztylety i rewolwery na ziemi, a strzelbę i sztuciec zawiesiłem u siodła. Potem usiadłem znowu. Ludzie ci nie wiedzieli, ile miałem broni ze sobą i jaką, mogłem więc z łatwością zatrzymać sobie rewolwer, ale chciałem postępować z nimi uczciwie, aby być pewniejszym tego samego z ich strony.
Naliczyłem jedenastu ludzi. Ten, który ze mną rozmawiał, wrócił do nich i naradzał się z nimi. Potem zsiadł z konia, położył zwolna strzelbę, włócznię i nóż na ziemi i zbliżył się do mnie powoli. Był to piękny, wysmukły mężczyzna, lat może pięćdziesięciu. Czarne jego oczy zaiskrzyły się ku mnie wrogo, ale usiadł w milczeniu naprzeciw.
Ponieważ nic nie mówiłem, a on się zniecierpliwił, zaczął sam rozmowę pytaniem:
— Czego chcesz od nas?
— Chcę z tobą pomówić.
— Więc mów!
— Nie mogę.
— Allah! Dlaczego?
Wskazałem ręką poza siebie.