— Cóż więc robiły?
— Przypatrywały się u kadiego pewnemu Bułgarowi, który nie był Bułgarem. Skoro tylko on odszedł, wyruszyłeś ty także co prędzej.
— Zaprawdę, Halefie — rzekłem — widziałeś całkiem dobrze!
— O zihdi — powiedział dumnie — czy pamiętasz, jak jechaliśmy przez Wadi Tarfani, a ty badałeś darb[1] morderców?
— Tak, pamiętam to jeszcze.
— Wówczas śmiałem się z ciebie, że chciałeś czytać w piasku. Byłem wtedy tem, co Turek nazywa ahmak[2], miałem się jednak za nadzwyczaj mądrego.
— Ach, nauczyłeś się tymczasem odemnie. Nie prawdaż?
Zakłopotał się cokolwiek. Nie chciał przyznać tak wprost, że opiekun nauczył się czegoś od tego, którym się opiekował, a nie mógł także temu w zupełności zaprzeczyć. Dlatego też, aby nie okazać swojej słabej strony, odpowiedział:
— Uczyliśmy się wzajemnie, zihdi. Tego, co ty umiałeś, ja się nauczyłem od ciebie; to zaś, co ja umiałem, ty przyjąłeś odemnie. W ten sposób zmądrzeliśmy obydwaj tak, że teraz Allah i prorok mają z nas pociechę. Gdybyś nie był chrześcijaninem, lecz wiernym, radość ich byłaby tysiąc razy większa.
— Należałoby to jeszcze poddać dokładnej próbie. Zobaczymy zaraz dziś, czy jesteś tak i mądry, jak sądzisz!
Oczy jego błysnęły niemal gniewnie.
— Zihdi — rzekł — chcesz mnie chyba obrazić. Byłem ci wiernym sługą, odkąd cię tylko znam. Strzegłem cię we wszystkich niebezpieczeństwach, które ciału i duszy twej groziły. Jestem twym przyjacielem, gdyż miłuję cię tak bardzo, że nie wiem, do kogo serce moje należy, czy do ciebie, czy do Hanneh, tego kwiatu żon. Cierpiałem wraz z tobą głód i pragnienie, pociłem się