zano nam po kąpieli, nie zasługiwały na pochwałę. Marmolady były może istotnie wyśmienite, ale nie przypadły mi do smaku.
Gdyśmy opuszczali hamam[1], był wieczór tak uroczy, że postanowiliśmy przejść się cokolwiek. Wyszliśmy z miasta stroną zachodnią i przechadzaliśmy się wzdłuż Ardy, uchodzącej do Maricy.
Późno już było, kiedyśmy zawrócili. Brakowało już może tylko kwadransu do dwunastej, ale było jeszcze dość jasno. Zanim doszliśmy do miasta, spotkaliśmy trzech jeźdźców. Dwaj z nich siedzieli na siwkach, a trzeci miał konia ciemnego. Szybkim kłusem przejechali obok nas, nie zważając na nas wcale. Jeden z nich zrobił przy tem jakąś obojętną uwagę. Usłyszałem to i zatrzymałem się mimowoli.
— Co jest? — zapytał Isla. — Czy znałeś ich?
— Nie, ale ten głos wydał mi się znajomym.
— Przesłyszało ci się zapewne, zihdi. Głosy są często bardzo podobne do siebie.
— To prawda i to mnie uspakaja. Myślałem, że to głos Baruda el Amazat.
— W takim razie chyba uciekł!
— Oczywiście. To bynajmniej nie jest niemożliwe.
— Gdyby zaszedł ten wypadek, byłby obrał szeroki gościniec do Filibe[2], a nie tę drogę samotną i niebezpieczną.
— Właśnie, że ta droga jest dla zbiega bezpieczniejszą od szerokiego gościńca do Filibe. Głos zaś był zupełnie jak jego.
Jakiś wewnętrzny głos zdał mi się szeptać, że się nie pomyliłem. Przyśpieszyłem kroku, a tamci musieli nadążać z tą samą szybkością. Przybywszy do domu, zastaliśmy Oskę, oczekującego nas już oddawna przed bramą.
— Nareszcie, nareszcie! — zawołał. — Oczekiwałem was w męczarniach. Zdaje mi się, że coś się stało.