Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/526

Ta strona została skorygowana.
—   464   —

schodów. Przy świetle lampy widać tam było kilkoro drzwi. Otworzył jedne z nich. I tu świeciła się lampa, ale wyścielony starą rogóżą pokój był pusty.
— Czy tutaj mieszka? — spytałem.
— Tak.
— Ale go niema!
— Allah wie, gdzie on jest!
— Gdzie jego koń?
— W stajni, położonej w drugiem awlu[1].
— Czy wieczorem był na dole z innymi gośćmi?
— Tak, lecz potem stał długo w bramie.
— Poszukuję prócz niego jeszcze jednego człowieka, który się nazywa Manach el Barsza. Czy znasz go?
— Rozumie się. Przecież mieszkał dzisiaj u mnie.
— Mieszkał. Więc nie mieszka już tutaj?
— Nie. Już odjechał.
— Sam?
— Nie, z dwoma przyjaciółmi.
— Pojechali konno?
— Tak.
— Na jakich koniach?
— Dwa były siwe, a jeden gniady.
— Dokąd się udali?
— Chcieli jechać do Filibe, a potem dalej do Sofii.
— Czy znałeś tych dwu przyjaciół?
— Nie. On wyszedł i przyprowadził ich.
— Czy miał z sobą trzy konie?
— Nie. Miał tylko gniadego, a siwe kupił dopiero dziś wieczorem.
Teraz wiedziałem już dokładnie, że mnie słuch nie omylił. Barud el Amazat umknął z tym Manachem el Barsza. Ale kto był ten trzeci? Może dozorca więzienia, który aresztanta wypuścił i był w ten sposób sam zmuszony do połączenia się z nimi? Pytałem dalej:

— Czy ten człowiek, o którego najpierw pytałem, udał się za nimi?

  1. Podwórze.