mało, ujrzawszy pustą celę, w której powinien był siedzieć Barud. Tego dozorcy, któremu więzień specyalnie był poruczony, nie można było także odszukać!
Gniew kadiego nie da się opisać. Ten, pełen godności sędzia, szafował okrzykami, dla których niepodobna znaleźć słów w innym języku, a w końcu kazał zamknąć zarządcę. Starałem się go uspokoić oświadczeniem, że nazajutrz rano pośpieszymy za zbiegiem, na co przyrzekł nam dać kilku kawasów z rozkazem uwięzienia Baruda. Potem pożegnaliśmy go i zapaliliśmy na nowo pogaszone latarnie, bez których wtedy nie można było, przynajmniej w śródmieściu, pokazywać się na ulicy, jeżeli się chciało uniknąć niebezpieczeństwa przymusowego spędzenia nocy na policyi w bardzo „mieszanem towarzystwie“.
Nie zaszliśmy jeszcze daleko, kiedy zderzyliśmy się na rogu ulicy z człowiekiem, który, jak mi się wówczas zdawało, nadbiegł z przeciwnej strony z nadzwyczajnym pośpiechem. Potrącił mnie, odskoczył wstecz i zawołał:
— Acz gecyny — miej się na baczności!
— Powinieneś był wcześniej to powiedzieć! — odrzekłem.
— Aman, aman! — przebacz, przebacz! Śpieszę się bardzo, a w drodze zgasła mi lampa. Pozwól łaskawie, bym ją sobie od twojej zapalił?
— Owszem! Proszę!
Przechodzień wyjął świecę ze swojego lampionu, sporządzonego z napuszczonego olejem papieru, zapalił ją od naszej i mówił przytem dalej, jak gdyby dla swego usprawiedliwienia:
— Muszę prędko sprowadzić jakiego hekima, berbera[1] albo edżcadży[2]. U nas zachorował nagle gość, mówiący tylko nemczedże, gdyż jest z Nemczistanu.
To obudziło oczywiście natychmiast we mnie współ-