— Co on nam i jemu pomoże?
— Może być terdżimanem[1], ponieważ nie rozumiemy dobrze chorego.
— To niechaj wejdzie!
Wszedłem do wązkiej sieni, która prowadziła na małe podwórko. Światło latarni papierowej pozwalało widzieć zaledwie o kilka kroków. Nie miałem najlżejszego przeczucia, żeby mi groziło jakie niebezpieczeństwo i zdumiałem się też ogromnie, usłyszawszy głos rozkazujący:
— Onu tutyn, gercze dir! — chwytajcie go, to jest on!
W tej chwili zgasła latarnia. Uczułem, że ze wszystkich stron schwyciły mię jakieś ręce. Nie pomyślałem ani na chwilę, żeby mogło zachodzić tu jakie „qui pro quo“. Głośne wołanie o pomoc na nicby się nie przydało, gdyż podwórko otaczały ze wszystkich stron budynki. Należało zrzucić z siebie napastników i dostać się z powrotem przez sień do bramy i na ulicę. Zrobiłem szeroki rozkrok, pchnąłem rękoma przed siebie tak daleko, jak na to pozwalał opór, na jaki w tem natrafiłem i szarpnąłem je nazad. Tym ruchem dwu istotnie strąciłem ze siebie, lecz inni trzymali mnie z przodu i z tyłu, a dwaj zrzuceni wkrótce znowu się na mnie uwiesili.
Nie ulegało wątpliwości, że napad obliczony był na mnie. Czatowano na mnie u kadiego i zwabiono potem do tej pułapki. Słowami byłbym nic nie wskórał, więc zaczęło się mocowanie w ciemności i ciszy, przyczem tak się musiałem wysilać, że mi piersi groziły pęknięciem; daremnie! Przeciwników było za wielu. Powalili mnie, a chociaż jeszcze na ziemi broniłem się, o ile mogłem, waląc dokoła siebie rękoma i nogami, uczułem wnet, że zawikłałem się w sznury, które na mnie zarzucono.
Byłem pojmany i skrępowany!
Czemu nie wołałem o pomoc? Czemu nie wydałem
- ↑ Tłumacz.