a to było dla mnie teraz najważniejszem — musiałem mówić.
— Tak — odrzekłem.
— Kłamco! Ty nie jesteś Nassr!
— Czy podawałem się za takiego?
— Tak!
— Nie. Nie miałem jednak powodu wyprowadzać cię z błędu. Czego chcesz odemnie?
— Zabijemy cię!
— Nie bronię! — odpowiedziałem, jak mogłem najobojętniej.
— Nie udawaj, że życia nie kochasz! Jesteś giaurem, a te psy nie umieją umierać, bo nie mają ani Koranu, ani proroka, ani raju!
Przy tych słowach kopnął mnie ponownie w bok. Gdybym miał wolną choć jedną rękę! Zatańczyłby ten derwisz inaczej, niż niedawno w Stambule!
— Czyż mogę wam przeszkodzić w zabiciu mnie? — powiedziałem. — Umrę tak spokojnie, jak teraz przyjmuję twoje kopnięcia. Chrześcijanin nie byłby takim podłym tchórzem, żeby dręczyć skrępowanego. Zdejm ze mnie te więzy, a zobaczymy, czyj prorok większy i czyj raj jest wspanialszy!
— Psie! Nie groź, bo poznasz się z mezardżym[1] jeszcze przed jutrem!
— Zostaw mnie więc w spokoju i wynoś się!
— Nie; mam z tobą pomówić. Może zapalisz przytem fajkę?
Była to wspaniała ironia ze strony tego chłopca, która mię mogła rozgniewać, gdyby mię nie była ubawiła.
— Widziałem, że jesteś dobrym choradżi[2], ale nie przypuszczałem, że jesteś jeszcze lepszym szakadżi[3], gdyż „tańczącym“ brak zwykle aulama[4] na dowcip. Jeśli istotnie chcesz ze mną mówić, to zważ, z kim mówisz. Powiadam ci, że głos mój tylko pod tym warun-