monstrualnym kapeluszem i w tem brudnem futrze przedstawiał teraz dla mnie nieocenioną wartość.
Trudno było przypuścić, żeby kiradżi dobrej, starej „szkoły“ był sprzymierzeńcem zbrodniarzy, niepodobna zaś uwierzyć w to, żeby w tem przedpotopowem futrze tkwił woźnica nowej „szkoły“. Trzeba było zaczekać. Oparłem się więc o tylną ścianę i wziąłem go na oko.
Nareszcie po długim czasie odwrócił się, a wzrok jego padł na mnie. Wielkie, błękitne oczy patrzyły przez jakiś czas na mnie, poczem woźnica znowu głowę odwrócił. Przedtem jednak znalazł dość czasu na to, aby podnieść brwi i przymknąć lewe oko.
Zrozumiałem natychmiast tę pantominę. Podniesienie brwi wskazywało mi, żebym uważał, a znak, dany okiem zwracał moją uwagę na lewą stronę wozu. Czy było tam coś, co mogłoby mi się przydać?
Zbadałem wewnętrzną stronę wozu, zdołałem jednak odkryć tylko sznur, przyczepiony jednym końcem do górnej części drabiny i ciągnący się stąd w dół pod siano. Był on naciągnięty, wisiało więc coś na nim. Czy na ten sznur chciał woźnica skierować moją uwagę?
Udałem, że mi niewygodnie leżeć i posunąłem się trochę naprzód. Położyłem się tak na lewym boku, żeby rękami, chociaż były związane, zbadać tę stronę. Z trudem tylko powstrzymałem się od okrzyku radości; na sznurze wisiał nóż. Zacny kiradżi przeznaczył go dla mnie i był szczęściem na tyle sprytny, że nie przywiązał go zbyt mocno. Nóż wisiał tylko na pętli, którą z łatwością rozciągnąłem.
W następnej chwili tkwił nóż w cholewie, wyglądając ostrzem na zewnątrz. Zgiąłem kolana i przysunąłem je tak blizko ciała, że przedramię mogło dosięgnąć klingi. Była bardzo ostra, tak, że cztero- lub pięciokrotne posunięcie po niej wystarczyło do przecięcia sznurów. Uwolnienie nóg było już tylko zabawką.
Odetchnąłem głęboko. Nie byłem już więźniem, a w nożu miałem broń, której mogłem zaufać. Wszyst-
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/546
Ta strona została skorygowana.
— 484 —