się działo poza nim. Jechał swobodnie koło wozu, a drudzy nie mogli go widzieć. Tylko końce nóg zaczepione miał o strzemiona. Siedział wprawdzie dość mocno, bo koń był osiodłany po turecku, ale jedno uderzenie w kark musiało jego korpus naprzód przewalić i wytrącić mu nogi ze strzemion. Potem trzeba go było bokiem z siodła wysadzić. Dla mnie było główną rzeczą, utrzymać się dobrze na koniu, aby z niego nie zlecieć.
W kilku szybkich krokach dostałem się tuż poza jego konia. Rozpędziłem się i w następnej chwili klęczałem już na zadzie końskim, za jeźdźcem. Koń stropił się na kilka sekund tym niespodzianym napadem. Jedno uderzenie pięścią w kark wyrzuciło nogi jeźdźca ze strzemion. Chwyciłem go za gardło, podniosłem się z klęczek i poderwałem go tem samem ze siodła, a natomiast sam w nie wpadłem, nie wypuszczając go przytem z rąk. Stało się to właśnie w sam czas, gdyż koń stanął teraz dęba. Zdołałem jeszcze wolną ręką schwycić go na czas za cugle, ścisnąłem zwierzę nogami, obróciłem je i odjechałem powoli, tak cicho, jak tylko można, tą samą drogą z powrotem.
W niewielkiem oddaleniu stąd tworzyła droga zakręt. Przed nim oglądnąłem się poza siebie. Wóz toczył