— Nie przysięgam; jestem chrześcijanin.
— Chrześcijanin! — rzekł zdziwiony i z politowaniem na twarzy zarazem. — O, teraz wiem już, że nie jesteś ani Kurdem, ani Turkomanem, gdyż muzułmanin nie powie nigdy, że jest chrześcijaninem. Wierzę już także, że nie zabiliście żadnego z naszych, lecz uciekliście. Jakżeby mógł chrześcijanin zabić muzułmanina!
W tonie jego było tyle pogardy, że najchętniej byłbym mu wymierzył soczysty policzek, ale musiałem znieść obelgę dla naszej wspólnej korzyści. Nie znajdowałem się co prawda w położeniu przyjemnem, gdyż reszta Bebbehów nadciągnęła już także i połączyła się z tymi tak, że o pięćset kroków odemnie stało ze trzydziestu nieprzyjaciół. Najmniejsza nieostrożność mogła mnie zgubić w tej chwili.
— Widzisz więc, że nie jesteśmy waszymi nieprzyjaciółmi i pozwolisz nam odejść bez przeszkody.
— Dokąd się chcecie udać?
— Ku Bagdadowi.
— Zostań tu! Rozmówię się z moimi.
Powstał i odszedł, nie spojrzawszy nawet na odrzuconą maczugę. Nastąpiła długa, bardzo długa narada; mówiono za i przeciw, jak to mogłem rozpoznać po ruchach. Minął może kwadrans, zanim parlamentarz powrócił.
Nie usiadł już; dlatego ja także powstałem.
— Ty mógłbyś odejść — zawyrokował — lecz nie widzieliśmy jeszcze twych towarzyszy. Przywołaj ich! Na moje skinienie zbliży się jeszcze czterech Bebbehów i będziemy na równi.
Ta propozycya była wysoce niebezpieczna. Nie oglądałem się dotąd za towarzyszami, aby nie stracić na respekcie u posła, a gdy się teraz odwróciłem, ujrzałem ich, stojących o jakie dwa tysiące kroków. Mieliżby teraz poświęcać tę odległość, aby się może dać pojmać? Musiałem postępować ostrożnie.
— Mylisz się — odparłem — wówczas nie będziemy na równi.
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/55
Ta strona została skorygowana.
— 47 —