Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/558

Ta strona została skorygowana.
—   490   —

Powstał, udając, że czyni to, aby ułatwić przeszukiwanie, zaledwie jednak wyciągnąłem ku niemu rękę, cofnął się i skoczył do konia. Przewidywałem coś podobnego. Jeszcze nie zdołał nogi włożyć do strzemienia, kiedy pochwyciłem go i rzuciłem na ziemię.
— Leż, bo ci kulę w łeb wpakuję! — zagroziłem. — Twoja zręczność wystarcza może w klasztorze „tańczących“ w Stambule, ale nie żeby mnie umknąć!
Zbadałem jego kieszenie bez oporu z jego strony, ale nic nie znalazłem. W sakwach szukałem także daremnie. Wtem wpadła mi na myśl sakiewka. Dobyłem jej. Zawierała pewną ilość złotówek, których ja tam nie miałem, a wśród nich kartkę z trzema wierszami, pisanymi nestaalikiem, czyli owem na lewo pochylonem pismem, leżącem w pośrodku między bardzo pobieżną kursywą arabską (neskhi), a bardzo pochyłym taalikiem.
Teraz byłem zadowolony. Zabrakło czasu do przeczytania kartki, schowałem więc ją i rzekłem:
— Myślę, że te kartki zawierają przecież coś ważnego. Ty wiesz oczywiście, dokąd pojechał twój ojciec.
— Nie wiem, effendi.
— Nie wmawiaj tego we mnie!
— Nie było go już, kiedy przybyłem do Edreneh!
— Ale dowiedziałeś się, dokąd się udaje. Podąży zapewne do Iskenderieh, gdzie oczekuje go jego brat, a twój wuj, Hamd el Amazat.
Przy tych słowach udawałem, że go nie obserwuję bystro. Przez twarz jego przemknęło coś, jak gdyby uspokojenie. Ojciec jego nie udał się więc do Iskenderieh.
— Może być — odrzekł — ale nie wiem tego. Powiedz mi jednak teraz, effendi, co zamierzasz ze mną uczynić?
— No, a jak myślisz?
— Pozwolisz mi odjechać.
— Ach! To nie złe! A zatem nie chcesz nawet iść, lecz jechać konno!
— Koń jest przecież moją własnością!