Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/56

Ta strona została skorygowana.
—   48   —

— Czemu nie? Was pięciu i nas pięciu.
— Patrz na korzystną odległość, w której stoją teraz moi bracia i pomyśl o tej, jaką będą mieli wtedy, gdy będą tu, a wy im nie dacie pokoju!
Zrobił ruch niesłychanego lekceważenia.
— Nie bój się, giaurze! Myśmy Bebbehowie, nie Bejaci. Pozwolimy wam znów oddalić się na tę samą odległość.
W innych warunkach odpowiedziałbym temu człowiekowi z pewnością inaczej na jego „giaura“, teraz jednak uważałem za rzecz najroztropniejszą nie słyszeć całkiem obelgi. Odpowiedziałem więc tylko następującemi słowy:
— Ufam ci! Czy twoi czterej ludzie przyjdą uzbrojeni?
— Jak chcesz.
— Niech zatrzymają broń swoją, a my dwaj zabierzemy też naszą.
Skinął w milczeniu i wrócił do swoich. Wsunąłem znowu za pas sztylety i rewolwery i dosiadłem konia, poczem skinąłem na towarzyszy. Powietrze było takie jasne i przeźroczyste, że nawet na tę odległość mogli rozpoznać ruchy mej ręki. Posłuchali skinienia i nadjechali. Niebawem stało nas pięciu w szeregu, a pięciu Bebbehów naprzeciw.
— Który to drugi Frank? — spytał dowódca.
— Ten — rzekłem, wskazując na Lindsaya.
Na poważnej twarzy Kurda zaigrał uśmiech.
— Wierzę — odezwał się — że jest Frankiem i chrześcijaninem, gdyż ma nos khanzira[1], zwany ryjem.
To już przekraczało miarę tego, na co mu mogłem pozwolić.
— Widziałem ten rodzaj nosów w Alepie i Diarbekrze u wielu wiernych — odrzekłem.

Żachnął się: Milcz, giaurze!

  1. Świnia.