— Hamdullillah! Czy to ty rzeczywiście, effendi?
— Tak. Otwórz Malhemie!
— Zaraz, zaraz! Byliśmy w wielkim strachu o ciebie, bo myśleliśmy, że zdarzyło ci się jakie nieszczęście. No, ale teraz już wszystko dobrze!
— Gdzie hadżi Halef Omar?
— W selamliku. Wszyscy tam się zebrali i biadają nad twem zniknięciem.
— Alargha — baczność! — zawołał jeden z kawasów. — Czy to ty może jesteś Kara Ben Nemzi, effendi?
— Tak się nazywam.
— Peh ne gyzel — jakże to pięknie! Zarobiliśmy zatem trzysta piastrów!
— Jakich trzysta piastrów?
— Wysłano nas, żebyśmy ciebie szukali. Kto znajdzie jaki ślad twój, ma tę sumę otrzymać.
— Hm! Właściwie, to ja was znalazłem, ale pieniądze dostaniecie. Wejdźcie razem!
Trzysta piastrów, to około siedmdziesiciu koron. A więc oceniono mnie aż tak wysoko! Mogłem być z tego dumny. Oddźwierny otworzył drzwi na oścież i zrobił minę bardzo zdziwionego, ujrzawszy derwisza, którego dotąd przez otwór nie widział. Zaledwie dał się słyszeć na dziedzińcu odgłos stąpań końskich, zbiegli się wszyscy.
Pierwszym był mój hadżi Halef Omar. Przesadził jednym olbrzymim skokiem wszystkie schody naraz, zapominając o wschodniej powadze, poskoczył ku mnie i zawołał, radośnie chwytając mnie za rękę:
— Allahl Allah! To ty? To ty naprawdę?
— To ja, kochany Halefie. Pozwól mi tylko zleźć z siodła!
— Przyjeżdżasz? Byłeś za miastem?
— Tak, miałem wiele nieszczęść, ale i dużo szczęścia!...
Drudzy także powyciągali do mnie ręce. Wśród powszechnych okrzyków radości zabrzmiał okrzyk zdumienia. Wydał go Isla.
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/562
Ta strona została skorygowana.
— 494 —