Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/572

Ta strona została skorygowana.
—   504   —

— Effendi!
— Kadi!
Zrobił miną bardzo groźną i rzekł:
— Czy wiesz, że za tą obelgą mogę cię kazać uwięzić?
— Tego nie zrobisz! Jestem gościem tego kraju i jego władcy; nie masz żadnej władzy nademną. Powiadam ci, że Ali Manach przyzna się do wszystkiego, skoro tylko udasz, że dostanie bastonadę. Nie powinienem ci dawać żadnych przepisów, ale chciałbym opowiedzieć tam w Dżermanistanie, że sędziowie sułtana są sprawiedliwymi urzędnikami.
— Jesteśmy też; zaraz ci tego dowiodę!
Przystąpił znowu do tamtych i zapytał pojmanego:
— Czy znasz handżię Doksatiego?
Zapytany pobladł i odpowiedział głosem bardzo niepewnym:
— Nie, nie byłem jeszcze nigdy w Edreneh!
— A czy on ciebie także nie zna?
— Gdzież mógł mnie widzieć?
— On kłamie — wtrąciłem. — Poznajesz przecież, kadi, po nim, że kłamie! Domagam się, żeby Doksati go usłyszał, aby... stać! Na Boga, w tył!
Całkiem mimowolnie podniosłem wzrok podczas rozmowy. Znajdowaliśmy się na podwórku, otoczonem dookoła zabudowaniami. Tam, gdzie padło moje spojrzenie, był rodzaj poddasza z drewnianą kratą, przez której otwory wystawały wymierzone ku nam dwie lufy; jedna wprost na mnie, a druga, jak mi się wówczas wydało, na więźnia. Rzuciłem się w bok i popędziłem ku wejściu, aby tam szukać osłony. W tej samej chwili huknęły dwa wystrzały.
Zabrzmiał krzyk głośny.
— Allah ia Allah! Ma una! O Boże, Boże, na pomoc!
Okrzyk ten wydał jeden z kawasów, rzucając się na ziemię obok drugiego, który już tarzał się w krwi.
Jedna kula przeznaczona była dla mnie, to było