Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/573

Ta strona została skorygowana.
—   505   —

pewne. Jeszcze chwila, a byłbym trupem. Strzelający ciągnął już za cyngiel, kiedy w bok uskoczyłem. Nie zdołał już strzału wstrzymać i kula przeszyła głowę kawasa, który stał tuż za mną.
Druga kula dosięgła swojego celu. Ali Manach leżał martwy na ziemi.
Więcej już nic nie widziałem. W chwilę potem przeszedłem znów przez podwórko. Wązkie drewniane schody wiodły w górę tam, gdzie znajdowała się krata. Poszedłem za chwilową podnietą.
— Na górę, zihdi! Ja za tobą!
Był to głos dzielnego Halefa, który zaraz za mną pośpieszył. Dostałem się na wązki kurytarz, do którego przytykało kilka izb, albo raczej nor. Kurytarz ten kończył się kratą. Czuć jeszcze było woń prochu, ale ludzi nie było. Przeszukałem izby z Halefem, ale tu także nikogo nie znalazłem. Nie podobna sobie wytłumaczyć, w jaki sposób zniknęli obaj mordercy. Było ich dwu, bo widziałem dokładnie dwie lufy.
Wtem usłyszałem po drugiej stronie budynku odgłos kroków. To byli niezawodnie oni. Ścianę tworzyły tylko deski. Zauważyłem dziurę z sęka, przystąpiłem i spojrzałem. Rzeczywiście! Przez sąsiednie podwórze szli dwaj mężczyźni, a każdy z nich miał w ręku długą turecką rusznicę.
Wybiegłem na ganek i zawołałem na dół w stroną podwórza:
— Prędko na ulicę, kadi! Mordercy uciekają przez dom sąsiedni!
— To nie może być! — zabrzmiało z dołu.
— Ależ widziałem ich! Prędzej, prędzej!
Zwrócił się do swoich ludzi i rozkazał flegmatycznie:
— Popatrzcieno, czy on ma słuszność!
Dwu z nich oddaliło się krokiem powolnym. Ostatecznie było to dla mnie obojętne, czy schwytają tych dwu, czy też nie. Zszedłem więc znowu na podwórze. Widząc mnie kadi, zapytał: