Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/576

Ta strona została skorygowana.
—   508   —

— Nie; trzej wystarczą.
— Będą za dwie godziny u ciebie. Ale czy dotrzymasz słowa, które dałeś?
— Dotrzymam tak, jak ty twego!
— A więc bywaj zdrów! Niechaj ci Allah pozwoli żywym i zdrowym dostać się do kraju twoich ojców!
Sędzia odszedł. Odkąd odmówiłem mu wydania pieniędzy, zrobił się całkiem innym. Podwładni jego także zniknęli. Tylko kawas klęczał obok ojca i opłakiwał go. Ojciec konał. Wydobyłem sakiewkę, odliczyłem pieniądze, należące do Ali Manacha i dałem je kawasowi. Mimo chwilowego strapienia rzucił na mnie pełne zdumienia spojrzenie i spytał.
— To przeznaczone dla mnie, effendi?
— Tak jest, to twoje. Każ ojca za to pochować, ale nic nie mów kadiemu!
— Panie, dziękuję ci! Dobroć twoja sączy balsam w ranę, którą zadał mi Allah. Mój ojciec musiał posłuchać Jego wezwania. Ja jestem ubogi. Ale teraz mogę mu postawić na grobie kamień z turbanem, aby wszyscy odwiedzający mecarchane[1] widzieli, że spoczywa tam wierny syn proroka.
W ten sposób ja, chrześcijanin, nie mając tego zamiaru, dopomogłem muzułmaninowi do posiadania nogrobka. Czyż pieniądze „tańczącego“ byłyby lepiej użyte, gdybym je był dał kadiemu?
Jeszcze nie doszliśmy do domu Hulama, kiedy spotkali nas dwaj kawasi, którzy zabrali byli konia Ali Manacha.

Stało się zatem to, co wczoraj wieczorem uważalibyśmy byli za niemożebne. Pytałem: „Czy Ali Manach ma ujść bezkarnie?“ Sprawiedliwość nie potrzebowała szukać go w Stambule; sam wpadł w jej ręce. Straciliśmy co prawda pół dnia z powodu tego zdarzenia; należało tę zwłokę nadrobić.

  1. Cmentarz.