— Tak. Masz płacić po dziesięć piastrów dziennie od osoby. Oto jest pismo.
Zapisek zawierał istotnie kwotę dziesięciu piastrów dziennie od osoby, ale to było całkiem inaczej, niż się kadi ze mną umówił. Właściwie powinienem był odesłać mu tych trzech bohaterów, jeżdżących jak dyabli; ale jeden rzut oka na nich przekonał mnie, że im żołdu zbyt długo wypłacać nie będę. Kawas-baszi wisiał na koniu jak nietoperz na rynnie, a dwaj drudzy byli według tego samego wzoru.
— A czy wiecie, o co idzie? — spytałem ich.
— Naturalnie! — odrzekł dowódzca naszych trabantów. — Mamy pojmać trzech łotrów, których wy nie możecie pochwycić, i przyprowadzić was potem razem z nimi do Edreneh.
Był to nadzwyczaj dziwny sposób wyrażania się, ale mimo to przyznaję, że ci trzej byli w mym guście. Przeczuwałem rzeczy zabawne. Tylko Halef gniewał się bardzo, że kadi śmiał przysłać nam tego rodzaju towarzyszy.
Nastąpiło pożegnanie, które odbyło się w sposób wschodni, pełen obrazów, ale z największą i najszczerszą serdecznością. Nie wiedzieliśmy, czy zobaczymy się jeszcze kiedy, czy nie, to też było to rozstanie na niepewne; nie ciężkie pożegnanie na całe życie, ale także nie lekkie „do widzenia“ na krótko.
To prawda, że zostawiałem miłych przyjaciół, ale najmilszy z nich, t. j. Halef, był przecież ze mną. To łagodziło smutek, któremu się nikt rozstający oprzeć nie zdoła.
Sądziłem, że wyjadę z Edreneh w kierunku Filibe, tymczasem trzeba było udać się na zachód wzdłuż Ardy, na mozoły i niebezpieczeństwa, większe niż się można było spodziewać.
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/580
Ta strona została skorygowana.
— 512 —