Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/59

Ta strona została skorygowana.
—   51   —

gdyż mieli konie wyśmienite. Trzeba było koniecznie wystrzelać te zwierzęta. Wytłómaczyłem to Haddehihnom, zsiadłem z konia i chwyciłem za strzelbę.
— Strzelać? — zapytał Lindsay, patrząc na te przygotowania.
— Tak, do koni!
— Yes! Zajmujące! Warte dużo pieniędzy!
Poprosiłem raz jeszcze, żeby nie ciągnąć za cyngiel, zanim nie będzie pewności, że trafi się konia, a nie człowieka.
Ścigający przypędzili już do nas na odległość strzału, kiedy jęli przeczuwać nasz zamiar. Zamiast rozbić się na boki, wstrzymali się.
— Fire! — zakomenderował master Lindsay.
Chociaż Arabowie nie rozumieli angielskiego wyrazu, wiedzieli przecież, co znaczy. Wypaliliśmy, ja i Lindsay po dwakroć, i poznaliśmy zaraz, że ani jeden strzał nie poszedł na marne; sześć koni tworzyło na ziemi wraz z jeźdźcami kłębek, na którego rozmotanie nie mieliśmy czasu czekać.
Dosiedliśmy znowu koni, a niebawem zostali ścigający daleko w tyle, aż w końcu znaleźliśmy się sami na równinie.
Niebawem skończyła się ona jednak, a przed nami i po bokach ukazały się góry. Mimowolnie, nie porozumiewając się wcale, zatrzymaliśmy konie.
— Dokąd? — spytał Mohammed.
— Hm! — mruknąłem.
Jeszcze nigdy w życiu nie byłem tak niepewnym dokąd się udać, jak w tej chwili.
— Namyśl się, emirze! — rzekł Amad. — Mamy czas teraz, niechaj konie odsapną.
— Tak samo ja mógłbym powiedzieć, żebyście się wy namyślili — odrzekłem. — Nie wiem dobrze, w jakiej okolicy się znajdujemy, przypuszczam tylko, że na południe leżą Nwajcgieh, Merwa, Beytosz i Dajra. W tym kierunku dostalibyśmy się do Sulimanii.
— Tam nie pójdziemy! — przerwał mi Mohammed Emin