Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/60

Ta strona została skorygowana.
—   52   —

— Musimy się zatem zdecydować na przesmyk, o którym mówiliśmy wczoraj wieczorem. Możemy trzymać się dalej obecnego kierunku aż do rzeki Berocieh, a potem musimy jechać przez cały dzień w górę rzeki, aby za Banną dostać się w góry.
— Jestem za tem — rzekł Mohammed Emin.
— Rzeka ta przedstawia dla nas jeszcze tę korzyść, że oddziela Persyę od tego ejaletu i możemy się przenosić z brzegu na brzeg, stosownie do tego, czego wymagać będzie wzgląd na nasze bezpieczeństwo.
Pojechaliśmy więc dalej na południe. Teren wznosił się z równiny coraz to wyżej, mijaliśmy doliny i góry o coraz większych różnicach poziomu. Późno po południu znajdowaliśmy się już w głębi gór i dostaliśmy się na gęsto zarosłe wzgórze, do małego szałasu, z którego dym się dachem dobywał.
— Tu ktoś mieszka, zihdi — rzekł Halef.
— Człowiek oczywiście, który nam nie może nic zrobić. Przypatrzę mu się, a wy zatrzymajcie się tutaj tymczasem!
Zsiadłem z konia i pieszo udałem się do chatki. Zbudowana była z kamieni. Szpary między kamieniami poprzetykane były mchem. Dach tworzyło kilka warstw gęstych gałęzi, a otwór wchodowy był taki nizki, że zaledwie dziecko mogło przezeń przejść w prostej postawie.
Kiedy odgłos mych kroków doleciał do środka tej prymitywnej budowli, ukazała się we drzwiach głowa zwierzęcia, które wziąłem z początku za niedźwiedzia; wnet jednak przekonałem się po głosie kudłacza, że mam z psem do czynienia. Potem odezwał się ze środka ostry świst i w miejsce tej głowy wynurzyła się inna, której w pierwszej chwili także nie umiałem sklasyfikować. Nie widziałem mianowicie nic więcej prócz włosów, zmierzwionych w sposób nie dający się pomyśleć, czarnego jak sadza nosa i dwojga oczu, iskrzących się, jak u rozgniewanego szakala.
— Iwari ’l ker — dobry wieczór — powitałem.