Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/63

Ta strona została skorygowana.
—   55   —

— Chrześcijanie? Co to jest?
— Wyjaśnię ci to później, gdyż zostaniemy na noc u ciebie.
Teraz przeląkł się jeszcze bardziej, niż pierwej.
— Panie, nie czyńcie tego!
— Czemu nie?
— Tu złe duchy mieszkają w górach!
— I owszem, chcielibyśmy raz duchy zobaczyć.
— Czasem także deszcz pada!
— Woda nam nic nie zaszkodzi.
— Przytem i grzmi czasami!
— To należy do deszczu.
— I niedźwiedzie są tutaj.
— Jadamy chętnie niedźwiedzią szynkę.
— A często wpadają tu rozbójnicy!
— Zastrzelimy ich na śmierć.
Poznawszy, że nic nie pomagają różne wymówki, wyjawił wreszcie prawdę, mówiąc tonem prośby:
— Panie, ja się was boję!
— Nie masz do tego powodu. Nie jesteśmy zbójami, ani mordercami. Chcemy, jeśli pozwolisz, przespać się koło twego domu, a jutro ruszamy dalej. Za tę przysługę otrzymasz srebrnego piastra.
— Srebrnego? — Całego? — pytał zdumiony.
— Tak, a może i dwa, jeśli będziesz uprzejmy.
— Panie, jestem bardzo uprzejmy!
Przy tem zapewnieniu uśmiechnęło się wszystko na tym biedaku: oczy, usta, które zauważyłem dopiero teraz, nawet ręce klasnęły z zadowolenia. Zarost tego Kurda z Bannah był istotnie czemś nadzwyczajnem. Nie widziałem dotąd nic podobnego. Mógł śmiało podróżować z Pastraną. Radość jego udzieliła się widocznie psu, gdyż ten wyciągnął ostrożnie ogon z pod siebie i spróbował nim wstydliwie wywijać, przyczem figlarnie sięgał łapą za moim Dojanem, który jednak zważał na to tak mało, jak Wielki Mogoł na kominiarczyka.
— Czy znasz dobrze okoliczne góry? — pytałem dalej.