Pojechałem naprzód, a mój Rih w szlachetnej skromności za człapakiem.
— Chodih zapytał węglarz — więc ten czarny już mój?
— Hm! Także pytanie!
— Nie — odparłem.
— Czemu nie?
— Ten czarny zrzuciłby ciebie, gdyby mnie przy tem nie było. Masz tylko dziś na nim jechać, gdyż ten koń uspokoi się do jutra.
— I będzie moim, chociaż rozstanę się z wami?
— Tak, jeżeli będziemy z ciebie zadowoleni.
— O, ja uczynię wszystko, czego odemnie zażądasz!
Dojechaliśmy do gęstwiny, gdzie ukryli się towarzysze. Przyłączyli się do nas znowu i byli bardzo zadowoleni z dobrego kupna. Tylko Halef był rozgniewany.
— Zihdi! — rzekł — tego ci Allah nigdy nie przebaczy, że każesz Rihowi dźwigać tak ą ropuchę. Niech on usiędzie na mego konia, a ja wezmę karego.
— Zostaw go, Halefie! Toby go bardzo dotknęło.
— Maszallah! Jak można obrazić Kurda, który węgle wypala i jada brud palcami.
Zostało mimo to nadal tak, jak zarządziłem.
Po południu dojechaliśmy na wysokość Banny i po krótkiej, ale ostrej jeździe otworzył się przed nami wąwóz, prowadzący na południe. Natężaliśmy bardzo konie na bezdrożnych wyżynach, należał im się więc dziś spoczynek i dlatego skręciliśmy w bok od wąwozu do małej, ale głębokiej kotlinki, której zbocza pokrywała gęsto karłowata dębina. Wieczorem posililiśmy się dziczyzną, której nastrzelaliśmy sporo i losem ustanowiliśmy kolej nocnego czuwania. Tu w pobliżu wąwozu uważaliśmy ostrożność za szczególnie wskazaną, ponieważ wieść o zrabowaniu trzód musiała już dotrzeć aż do Banny i należało się spodziewać, że mówiono przy tem i o nas.
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/79
Ta strona została skorygowana.
— 65 —