nąłem na Halefa, żeby ją zabrał i udaliśmy się w gąszcze. Niebawem znaleźliśmy, człowieka i psa, obu w tej samej, co pierwej, pozycyi. Pierwszy z nich nie śmiał się ruszyć, an i sięgnąć po nóż, który miał za pasem.
— Pozwolę ci jeszcze raz powstać — ostrzegłem go — ale powiadam ci: jeśli znowu spróbujesz uciekać, pies cię rozszarpie.
Odwołałem Dojana, a obcy podniósł się i stanął przedemną w pokornej postawie.
— Kto jesteś?
— Jestem, mieszkaniec Sooty — odrzekł.
— Bebbeh?
— Nie, panie. Jesteśmy wrogami Bebbehów. gdyż jestem Dżiaf.
— Skąd przybywasz?
— Z Achmed Kulwan.
— To daleko. Co tam robiłeś?
— Pilnuję trzód tamtejszego kiaji.
— Dokąd idziesz?
— Do Sooty, do przyjaciół. Dżiafowie obchodzą wielką uroczystość, w której chcemy uczestniczyć.
To się zgadzało.
— Czy Dżiafowie będą mieli także gości w to święto?
— Słyszałem — odpowiedział — że ma tam przyjść chan Hajder Miriam ze swoimi Bejatami.
I to się zgadzało. Ten człowiek nie był widocznie kłamcą.
— Czemu się kryjesz przed nami?
— Panie, czyż człowiek sam jeden nie musi się ukryć, skoro zobaczy sześciu jeźdźców. Tu w górach nigdy się nie wie, czy to przyjaciele, czy wrogi.
— Ale dlaczego usiłowałeś mi umknąć?
— Bo sądziłem, że jesteś nieprzyjaciel, gdyż poszczułeś swego psa na mnie.
— Czy sam tu jesteś naprawdę?
— Zupełnie sam; możesz mi wierzyć na brodę proroka!
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/81
Ta strona została skorygowana.
— 67 —