Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/86

Ta strona została skorygowana.
—   72   —

przedemną leżała owa wysoka góra, o której mówiliśmy poprzednio.
Co miałem robić? Śpieszyć towarzyszom na pomoc? To już nie było możliwe; należało się raczej spodziewać, że Bebbehowie ścigać mnie będą. Jak jednak dostali się ci Kurdowie tak głęboko w góry? Skąd dowiedzieli się, żeśmy obrali tę drogę? To było dla mnie zagadką.
Chwilowo nie mogłem nic uczynić dla mych towarzyszy. Zginęli lub dostali się do niewoli. Musiałem przedewszystkiem ukryć się i dopiero nazajutrz zobaczyć pobojowisko. Postanowiłem wówczas dopiero przedsięwziąć coś na ich obronę.
Zbadałem najpierw głowę konia. Nabiegł mu porządny guz, zaprowadziłem go więc do wody, kazałem mu się położyć i zacząłem robić okłady z taką pieczołowitością, z jaką matka czyni to swemu dziecku. Na tej czynności ułynął mi z kwadrans, kiedy naraz usłyszałem z dala jakiś szmer. Było to stękanie i chrapanie, jak gdyby ktoś oddech tracił; w chwilę potem nadbiegł pies, zawył radośnie i z taką siłą skoczył na mnie, że upadłem na trawę.
— Dojan!
Pies wył i skomlił — objawów jego radości nie podobna było powstrzymać. Wyskakiwał to na mnie, to znów na konia i musiałem mu na to pozwolić, dopóki się sam nie uspokoił. I on zdołał ujść bez szwanku. Przyszedłszy do siebie, przypatrywało mi się mądre zwierzę przez pewien czas, a potem jakby zrozumiawszy, dlaczego konia opatruję, wspięło się w górę i jęło troskliwie lizać uszkodzone miejsce na głowie przyjaciela. Rih znosił to spokojnie, parskając od czasu do czasu.
Leżeliśmy tak jeszcze czas jakiś, zanim uznałem za stosowne opuścić to miejsce. Najlepiej było w każdym razie wyszukać lewe zbocze góry, o którem mówił węglarz. Dosiadłem więc znowu konia i pojechałem w tym kierunku.
Zbocza góry porosłe były gęstym lasem, tylko w dole, kędy miałem przejeżdżać następnie, widać było trochę