czekać, dopóki słońce nie stanie najwyżej. Jeżeli do tego czasu nie znajdzie się żaden ze zbiegów, to mają ruszyć, aby się z nami połączyć, ponieważ już zbiegowie na pewne uciekli. My wyruszymy dziś jeszcze.
— Co się stanie z obydwoma więźniami?
— To jacyś ludzie dostojni, ponieważ nie wymówili jeszcze ani słowa. Ale powiedzą nam jeszcze, co są za jedni i zapłacą poważny okup, jeżeli nie zechcą zginąć.
Usłyszałem już dość i cofnąłem się ostrożnie. Bebbehowie skończyli robotę, a gdyby się podnieśli z miejsca, mogli mię spostrzec.
Byłem więc głupi, najgłupszy z nas wszystkich! Musiałem niestety przyjąć ten komplement, nie mogąc nań odpowiedzieć. Najwięcej kłopotu sprawiała mi ta okoliczność, że Bebbehowie mieli już w południe wyruszyć, gdyż do tego czasu należało uwolnić Haddedihnów. Ale w jaki sposób?
Bebbehowie powstali ze swoich miejsc; nie oddaliłem się więc za prędko. Ten, który podawał się za Dżiafa, rzekł do tamtych:
— Idźcie! Ja zajrzę najpierw do koni.
Poszedłem za nim z daleka. Bezwiednie zaprowadził mnie do wgłębienia, którego dnem płynął mały strumyczek. Pasło się tam około ośmdziesięciu koni, poprzywiązywanych do drzew i krzaków, i to w takiej od siebie odległości, że każdy miał dość zieleni bez zbliżania się do drugiego. Miejsce było jasne, słoneczne, a od pierwszego do ostatniego konia było może ośmset kroków.
Mogłem się z góry wszystkiemu przypatrzyć! Były tam konie przepyszne i w duchu wybrałem już sobie sześć najlepszych. Najwięcej ucieszyło mię to, że tylko jeden Kurd był na straży.
Mój poniewolny przewodnik pochodził koło łysego gniadosza, najlepszego może ze wszystkich koni. Był widocznie jego właścicielem; postanowiłem więc w nagrodę za uprzejmy komplement dać mu sposobność przejechania się do domu na własnych nogach.
Strona:Karol May - Z Bagdadu do Stambułu.djvu/98
Ta strona została skorygowana.
— 84 —