Wśród wojsk oblężniczych panowała głucha cisza. Nikt nie przeczuwał, co się ma stać za chwilę. Coprawda, na dalszych pozycjach czuwał jeden pułk wpogotowiu, co przecież nikogo nie dziwiło, gdyż każdej nocy przedsiębrano środki ostrożności przeciw wypadom z miasta.
Na uboczu jednak zebrało się około północy dwustu ludzi, uzbrojonych od stóp do głów. Ciche kroki zbliżyły się do namiotu Kurta. Kiedy odsunął kotarę, jakiś głos zapytał:
Jesteście gotowi, sennor?
— Tak, generale.
— Chodźcie więc!
Ruszyli we dwójkę ku grupie dwustu żołnierzy i stanęli na czele. Generał wydał rozkazy, poczem oddział ruszył wolno naprzód, zachowując wszystkie środki ostrożności.
Niebo jarzyło się od gwiazd. A przecież powinny były skryć się za chmurami, aby nie patrzeć, jak przeniewierstwo i zdrada triumfują nad wiernością...
Dotarli do furty wypadowej. Była przymknięta. Velez nachylił się nieco i ruchem powolnym, ostrożnym wsunął głowę do sklepienia.
— Sennor! — zawołał stłumionym głosem.
— Generale! — odpowiedział ktoś szeptem.
— No i cóż?
— Wszystko w porządku. Śpią. Nie przeczuwają nawet, jakie ich czeka przebudzenie.
— Gdzie cesarz?
— Udał się już dawno do sypialni. Doskonale się
Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.
102