Maksymiljan i książę Salm zniknęli w mrokach nocy. Kurt stał zasłuchany w echo ich kroków. Nagle ktoś uderzył go pięścią w plecy.
— Hola, leniuchu! Cóż się tak gapisz, jakgdybyś spał. Niech żyje zwycięstwo! Niech żyje republika! Niech żyje Juarez! Niech żyją Escobedo i Velez!
Kurt obruszył się. Podniósł ramię i powalił natręta z taką siłą, jakgdyby w pięści miał młot kowalski.
— Masz, krzykaczu! — syknął. — Chętnie zdzieliłbym w tej chwili całą ludzkość. Precz, precz! Nie mam tu już nic do roboty!
Odwrócił się i ruszył w kierunku furty. Nikogo przy niej nie było, wyszedł więc swobodnie. W milczeniu udał się do namiotu. Tu podszedł doń mały André.
— Nareszcie! Gdzież jest cesarz?
— Tam — odparł Kurt, wskazując na miasto.
— Nie udało się?
— Pah! Byłoby się udało, ale nie chciał.
— Nie chciał? Mój Boże, co za nonsens! Dlaczegóż nie chciał?
— Niech mnie pan zostawi w spokoju, inaczej gotów pan coś oberwać!
Nie dbając o to, co się dzieje dokoła, Kurt rzucił się na łóżko i zakrył twarz kołdrą. Przeleżał tak ranek i południe. Po południu przyjechał Sternau, aby się dowiedzieć, dlaczego plan spełzł na niczem. — — —
O świcie fort La Cruz i miasto Queretaro do-
Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.
107