— Cóżto się dzieje? Co znaczy ten hałas? — zapytał Miramon.
Lopez wzruszył obojętnie ramionami.
— Republikanie zawładnęli miastem.
— Do licha! Przypuścili szturm?
— Nie.
— Jakże się dostali?
— Nikt tego nie wie.
— Któż ich prowadzi?
— Velez.
— Przypuszczałem, że zjawi się dopiero jutro w nocy.
— Mam wrażenie, że nie dotrzymał słowa.
Ton odpowiedzi zastanowił i zadziwił generała. Zaczął się domyślać, co zaszło.
— Ale słowo, które panu dał, dotrzymał?
— Należałoby to zbadać.
— Zdrajco! — syknął Miramon.
— Pah! Kimże pan jesteś? Czy mam podać do publicznej wiadomości, żeś mi polecił pertraktować z generałem Velezem? Złapałeś się we własne sieci. Spotka pana taki sam los, jakiś chciał zgotować cesarzowi.
Lopez oddalił się po tych słowach z pogardliwym uśmiechem na ustach.
Miramon uzbroił się. Czuł jednak, że opór jest daremny. Wzięto go do niewoli razem z cesarzem i Mejią.
Od tej chwili siedział w więzieniu, zatopiony w ponurych myślach i wspomnieniach.
Był wrogiem Juareza, chciał go obalić, lecz czuł,
Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.
114