łości i odwadze z wygnańca zmienił się znów w zbawcę ojczyzny. Wszystkie domy przystrojono kwiatami, chorągwiami. Witały go bramy triumfalne. Istny deszcz pachnących kwiatów spadał na prezydenta i na jego konia, który kołysał się dumnie wśród morza zieleni.
Już jednak następnego dnia po triumfalnym wjeździe głośny entuzjazm zmienił się w trwożne oczekiwanie: Juarez chwycił w ręce żelazną miotłę sprawiedliwości. Zaczęły się badania tych, którzy odgrywali żywą rolę podczas okupacji. Zaczęło się separowanie parszywych owiec, obcinanie chorych gałęzi od zdrowych pni. Na tysiące ludzi padł strach i trwoga. Wielu, widząc, że prezydent nie żartuje, szukało ratunku w ucieczce. Juarez nie mścił się, był w miarę możności łagodny, starał się nie stosować terroru. Tam jednak, gdzie zbytnia łagodność nie była wskazana, lub mogła źle wpłynąć na dobro sprawy ogólnej, okazywał się nieubłagany i karał z całą bezwzględnością. Że nie kierował się nienawiścią osobistą, czy sympatjami, nie trzeba chyba nadmieniać.
Działał niezmiernie energicznie. To też w krótkim czasie maszyna państwowa zaczęła funkcjonować regularnie. Inne państwa, które przedtem skłaniały się ku Maksymiljanowi, uznały zczasem Juareza za prawowitego władcę Meksyku. — — —
∗ ∗
∗ |