Był późny wieczór. Mieszkańcy stolicy spali. Od północy zbliżała się grupka jeźdźców. Przy jasnem świetle księżyca można było rozpoznać, że oddział składa się z jeńca i eskorty. Jeniec był skrępowany i mocno uwiązany do konia. Dwa muły niosły coś w rodzaju lektyki. Rozlegały się z niej bez przerwy biadania i jęki jakiejś kobiety. Eskorta nie przejmowała się niemi wcale.
Oddział dotarł do miasta, minął kilka ulic i zatrzymał się przed siedzibą rządu. Jeźdźcy zeskoczyli z koni. Jeden z nich wszedł do bramy budynku. Na zapytanie wartownika, czego pragnie i w jakiej sprawie przybywa, odparł:
— Czy prezydent jeszcze nie śpi?
— Nie. Pracuje zwykle do szarego świtu.
— Proszę mnie zameldować. Nazywam się Sternau.
— Sternau? Hm. Nie wolno mi teraz meldować nikogo. Prezydent nie chce, aby mu przeszkadzano. Proszę przyjść w dzień!
— Nie wasza to sprawa radzić, kiedy mam przyjść! Zameldujcie mnie, a zostanę przyjęty.
W słowach tych przebijała taka stanowczość, że wartownik usłuchał, nie myśląc o oporze. Wkrótce wrócił, zawiadamiając, że Juarez prosi.
Wszedłszy do prezydenta, Sternau chciał go prze-