— Otworzymy tajemnie fort i klasztor La Cruz. Cesarz wpadnie w ręce Veleza, my zaś otrzymamy wolność.
— Jakież gwarancje pan uzyskał?
— Żadnych, prócz słowa honoru.
Generał pokiwał głową.
— Hm. Czy to wystarczy?
— Pan wątpi w rzetelność generała Veleza?
— Nie słyszałem wprawdzie, aby kiedykolwiek złamał dane słowo, lecz w tym wypadku... Hm!...
Generał umilkł. Widać było, że mu ciężko mówić dalej. Lopez zrozumiał wlot i zapytał:
— Dlaczegóż pan sądzi, że mógłby w tym wypadku złamać swój obyczaj?
— Bo — bo — — bo będzie nas uważał za zdrajców.
— Brzydkie to słowo, ale trafne. Są ludzie, którzy wyznają tę dziwną zasadę, że wobec zdraj... — do licha, przeklęte słowo! — że wobec zdrajców można nie dotrzymywać słowa.
— Czyżby Velez należał do nich?
— Nie sądzę, ale szkoda, że się nie udało uzyskać większej gwarancji. Oczywiście i my musielibyśmy dać wtedy jakieś rękojmie. Cóż moglibyśmy ofiarować?
— Hm. Nic ponad słowo.
— Nie ma więc w stosunku do nas żadnej przewagi.
— Ależ przeciwnie, położenie nasze jest dla niego dostateczną gwarancją, że dotrzymamy obietnicy. Jakiż los nas czeka w niewoli?
Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.
47