Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

zdała, gdzie obrębiało pole jakieś ciemne pasmo. Nie ulegało wątpliwości, że pasmem tem jest brzeg lasu. Po pierwszem parsknięciu nastąpiło drugie, trzecie, czwarte.
Co to? — Z pewnością liczna gromada koni. — Gdzie konie, tam muszą być i jeźdźcy. — Czy to przyjaciele, czy wrogowie? — Bezwątpienia wrogowie. Wojska Escobeda stoją po lewej stronie i nie ukrywałyby się w gęstwinie. —
Odjechał tak daleko, aby ludzie w lesie nie mogli usłyszeć parskania jego wierzchowca. Przywiązał konia do pala, wbitego w ziemię, i cichaczem ruszył w kierunku lasu. Znalazłszy się wpobliżu drzew, padł na trawę i, zwyczajem strzelców prerii, począł się czołgać. Wkrótce, dotarłszy do krawędzi lasu, zaczął się przesuwać pośród drzew. W pewnej chwili usłyszał jakąś rozmowę. Podkradł się w kierunku, z którego dochodziły głosy. Po chwili dotarł do drzewa, pod którem siedzieli dwaj ludzie, pochłonięci rozmową. Słyszał każde słowo.
— Która godzina? — zapytał jeden.
— Diabli wiedzą — odpowiedział drugi. — Zapewne około jedenastej.
— A więc jeszcze godzina.
— Sądzisz, że ruszymy o północy?
— Tak. Atak ma się rozpocząć o pierwszej. Szczerze mówiąc, to zwarjowany pomysł. Jest nas czterystu, a nieprzyjaciel ma dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy.
— Głupstwo! Mamy przecież szczególne i wca-

52