głową nadół w kierunku kotliny. Miał wrażenie, ze się dostał z nieba do piekła. Zamknął oczy. Gdy je znowu otworzył, leżał obok konia Kurta. Ręce i nogi miał spętane. Okrągła, opalona od słońca twarz porucznika uśmiechała się wesoło.
— No I cóż, sennor Flores, jakże się podróż udała?
— Niech was wszyscy djabli! — mruknął ponuro Hilario. — Dlaczego nie pozwoliliście mi uciec?
— Szpieg tego nie wart.
Hilario starał się ukryć wściekłość.
— Jeśli nie spostrzeżono jeszcze, żeście mnie znowu schwytali, zaproponowałbym wam coś bardzo korzystnego.
— Mianowicie?
— Zdejmcie mi przedewszystkiem więzy!
— O nie, drogi panie! Musiałbym was znowu łapać, a to mi się wcale nie uśmiecha.
— Żartujecie. Gdybyście wiedzieli, co wam ofiarować mogę! Jeżeli zapłacę za wolność, zostaniecie bogaczem.
— Pah! Wasza wolność nie przedstawia dla mnie żadnej wartości. Nie daję za nią ani pesa.
— Ale ja daję! Ofiaruję pięć tysięcy dolarów. Jestem człowiekiem bogatym.
— No, no. W takim razie moglibyście więcej zapłacić.
— Dobrze! Daję dziesięć tysięcy.
— Coraz lepiej! Musicie bardzo tej swobody potrzebować.
Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.
79