dobrze, że Meksyk mnie nie obchodzi i zupełnie mi obojętne, czy w kraju panować będzie monarcha, czy prezydent. Nie z entujazmu dla republiki leżę w okopach pod Queretaro i staram się przebić mury obwarowań.
— Przypuszcza pan, że zna pańskie zamiary i zgadza się na nie?
— Oczywiście. Inaczejby nie tolerował mnie, nie korzystałby z moich usług.
— Miał pan sposobność wypowiedzenia się przed nim?
— Ściśle mówiąc, nie. Padły jednak pewne słowa i aluzje, które są dla mnie wystarczającym drogowskazem.
— Uważa pan więc, że cesarz jest zgubiony.
— Nie, choć przyznaję, że niełatwo go będzie uratować. Nastąpić to może jedynie wtedy, gdy sam zapragnie ratunku. Dotychczas nie chciał.
— Trzeba się starać, aby zmienił zdanie.
— Tak. Ale przedewszystkiem trzeba złamać i sparaliżować wpływ tych, którzy wyprowadzają go w pole. Na to, niestety, mało mamy czasu. Wskazałem pani dostateczną ilość środków, prowadzących do celu.
— Jestem panu niezmiernie wdzięczna i postaram się skorzystać z nich natychmiast. Więc mogę mówić o panu z cesarzem.
— Owszem. Niech go pani zapewni o mojej życzliwości. Niech go pani prosi usilnie, aby mnie chciał wysłuchać przy najbliższem spotkaniu.
— Kiedy to nastąpi?
— Podczas — — zdobywania Queretara.
Strona:Karol May - Zmierzch cesarza.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.
95