Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/112

Ta strona została skorygowana.

— Muszę to widzieć — rzekłem, podnosząc się.
— Na miłość Boską, emirze, nie waż się iść tam! Zamordują cię!
— Cicho! — odezwał się mój mały hadżi Halef Omar. — Mój sihdi zawsze wprowadza w czyn swoje myśli. Nie pozwoli, abyście mu przeszkadzali. Ci szyici nic mu nie zrobią — kpimy sobie z nich. Dla mnie wogóle nie istnieją. A skoro, jak widzicie, nie odprowadzam emira, aby go obronić, powinniście już z tego wywnioskować, że nie grozi mu najmniejsze niebezpieczeństwo.
Dalszego toku krasomówstwa halefowego nie słyszałem, gdyż oddaliłem się od nich. — — Nie zamierzałem przeskakiwać rowu: oświetliłby mnie ogień naszego ogniska i ujrzeli muzułmanie. Zaszedłem dość daleko, aby nie padał na mnie najlżejszy promień światła, przeskoczyłem strumyk i zawróciłem po stronie szyitów w kierunku meczetu.
Ściany świątyni składały się również z plecionek, przerzedzonych otworami. Teraz pomyślałem o rozmiarach niebezpieczeństwa. Mężczyźni znajdowali się w meczecie, kobiety zaś z dziećmi nie miały prawa zbliżyć się do niego. Śmiało więc mogłem zerknąć przez otwór do środka.
Ujrzałem ze czterdziestu klęczących mężczyzn, stłoczonych ciasno, jeden przy drugim. Twarze mieli zwrócone na południe, gdzie leżą

98