Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/115

Ta strona została skorygowana.

— Trzebaby do tego innego człowieka, niż Szir Saffi!
— Tak — przytaknął Halef. — Przygotuję swój harap, sihdi. Skoro tylko obrazi cię choć jednem słowem, poczęstuję go kurbaczem.
— Tylko bez głupstw; Halefie! Sam sobie z Saffi’m poradzę. Ty nie odezwiesz się ani słowem. Jesteśmy gośćmi tych poczciwych ludzi. Czy chcesz, aby polała się krew, — gdyż zmuszeni będą stanąć po naszej stronie — jeśli ściągniemy na siebie gniew szyitów?
Zamilkł, uznawszy słuszność mojej przestrogi. Stało się tak, jak przepowiedział stary Salib. Ujrzeliśmy muzułmanów, wychodzączch z meczetu, a w pięć minut potem zjawił się przy naszym ogniu Szir Saffi.
— Byłeś po naszej stronie i podsłuchiwałeś? — napadł na mnie ze złością. — Ty, chrześcijanin, żrący świninę i pogardzany przez wszystkich!...
— Pomiarkuj się! — odpowiedziałem spokojnie. — Kim pogardzają? Czy nie wiesz, ze zwolennicy Sunny gardzą tysiąckroć bardziej szyitą, niż najbardziej upośledzonym chrześcijaninem?
— Psie! — ryknął, wyciągając nóż z za pasa. — Jeszcze jedno słowo, a zakłuję cię na miejscu!
— Ja zaś wpakuję ci kulę w łeb, jeśli

101