Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/134

Ta strona została skorygowana.

zegarka. Była godzina czwarta nad ranem. Dotarłem szczęśliwie do samego zasieku, lecz tam natknąłem się prawie na szyitów, którzy czekali na rozpoczęcie ataku. Zdążyłem ich wczas spostrzec, aby się cofnąć. Potem poczołgałem się do wysokiej sosny, którą wybrałem i naznaczyłem podczas uprzedniej bytności. Wspiąłem się na wierzchołek — z łatwością mogłem dojrzeć większą część obozu.
Miejsce było stosunkowo dosyć wygodne, ale wysiadywanie na drzewie poczęło mnie męczyć. Godziny mijały zwolna, a gdy nastał poranek, czułem się tak znużony, jakgdybym wieczność całą przesiedział na drzewie. Wreszcie rozpoczęła się walka. Padł strzał i usłyszałem głos Szir Saffi’ego:
— Na szatana, za wcześnie! Kto strzelał? Teraz przepadło. Naprzód! Na nich, biegiem!
Lecz po chwili zagrzmiał inny głos, w kurdyjskim dialekcie Kurmangdżi:
— Nieprzyjaciel, nieprzyjaciel! Napad! Do mnie, do mnie, mężowie Akry! Brońmy się!
Nastało dzikie zamieszanie. W bezładzie i rozgardjaszu dominował huk strzałów, w przerwach rozlegały się krzyki i przekleństwa. Nie było jeszcze tak widno, abym mógł bitwę oglądać wyraźnie, słyszałem jednak, jak tumult zbliża się ku wyjściu. Stało się więc, jak przewidywałem. Szyici ulegli i zostali wypchnięci naskutek olbrzymiej przewagi napadniętych. Wreszcie ujrza--

118