gę. — Tam pędzi jakiś jeździec, a za nim drugi — Kurd.
— Pierwszy jest... ach, to przecież Szir Saffi! — zawołałem. — Kurdowie go ścigają. Uważaj! Musimy wziąć Kurda!
Obydwaj zbliżali się do nas w pełnym galopie. Przyłożyłem do ramienia rusznicę, gdyż niosła dalej i silniej, niż sztuciec. Szir Saffi przemknął nawpół nieprzytomny ze strachu. Kurd był od niego oddalony o niespełna dwadzieścia długości końskich. Spuściłem cyngiel, celując w konia. Trzy, cztery skoki — i biedne zwierzę zwaliło się na ziemię. Jeździec runął z siodła. Był ogłuszony upadkiem i wcale się nie bronił, kiedyśmy go rozbrajali. Wnet jednak ocknął się i rzucił do ucieczki.
— Stój, lub kulą w łeb! — zagroziłem, skierowawszy w niego lufę rewolweru.
— Tak, nie ujdziesz śmierci! — dodał Halef. — Ten emir jest słynnym Kara ben Nemzi Effendi, a ja jestem Hadżi Halef Omar, ben Hadżi Abul Abbas ibn Hadżi Dawud al Gossarah, jego — — —
— Kara ben Nemzi Effendi? — krzyknął Kurd, patrząc na mnie z obawą.
— Tak jest! — skinął Halef. — Jesteśmy przyjaciółmi szyitów i starego Saliba. Wciągnęliśmy was do wspaniałej pułapki, o pozłacane głowy!
— Pu — łap — ka — —? — wyjąkał Kurd.
Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/141
Ta strona została skorygowana.
125