Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/182

Ta strona została skorygowana.

czywistości aż się pali pomóc uwięzionym dziewczętom! — Córki szyitów! — To chyba dla ciebie najmniejsze! Czy chrześcijanin pyta o religję człowieka, któremu chce pomóc? — Nie obchodzi cię zupełnie?! — Bajki! Twoje serce bije dla wszystkich, którzy potrzebują pomocy! — Niebezpieczne? – Jakgdyby istniało niebezpieczeństwo, do którego nie dorośliśmy! — Kys-Kaptsziji jest człowiekiem przebiegłym? — Nie takich, jak on, waliłem harapem po pysku! — Jego ludzie, których nie ustraszy sam djabeł? — A czy my go się lękamy, nawet jego djabelskiej teściowej? Czy liczymy nieprzyjaciół przed walką, zamiast ich trupy po zwycięstwie? Myślę, że szczypta przebiegłości i podstępu więcej warta od tysiąca uzbrojonych wojowników, dźwigających w czaszce sieczkę, zamiast mózgu! — O, sihdi, dobrze udawałeś! Nieprawdaż, żal ci wszak tych dziewcząt porwanych nieszczęśliwym rodzicom?
— Tak jest, Halefie!
— I jesteś gotów im pomóc?
— Jeśli to możliwe.
— Musi być możliwe! Do najtrudniejszych wszak zadań można znaleźć klucz! — Nie chcę, by o nas mówiono, że pozostawiliśmy kogokolwiek swemu losowi, nie ruszywszy nawet małym palcem, by mu pomóc!
— Ale człowiek, który się niepotrzebnie pakuje naoślep w niebezpieczeństwo, łatwo szyję traci, kochany Halefie!
— Nie mów więcej, sihdi, nie mogę tego słuchać! Czy nie trzeba pomóc biednym dziewczętom, jęczącym w obozie tego opryszka? Nie, i jeszcze raz nie! A czy kiedykolwiek straciliśmy już życie w jakiemś niebezpieczeństwie?

162