ło, wnioskowałem, że obóz nie był zbyt rozległy. Dolatywało nas skwierczenie ognia i czuliśmy zapach pieczonego mięsa. O nas nikt się nie troszczył. Przez dłuższy czas jeszcze dochodził nas głos Ormianina, proponującego kupno flaszek. Prawdopodobnie udawały mu się interesa; wreszcie zamilkł; może oddalił się na drugi koniec obozu.
Po pewnym czasie weszło do namiotu parę osób, które stanęły przy nas, milcząc.
— Czy jest tam kto? — spytałem.
— Tak! — brzmiała odpowiedź.
— Kto?
— Nezanum[1], który was pojmał.
— Dlaczego to uczyniłeś?
— Nie pytaj, psie! Wiesz sam dobrze dlaczego. Musicie umrzeć; ale jeśliby choć włos z głowy spadł Szeface[2], to nawet w piekle nie zakosztujecie takich męczarni, jak u nas!
— Szefaka? — spytałem zdziwiony. — Czy mówisz kobiecie tego imienia?
— Naturalnie! O kobiecie, którą porwaliście, szakale!
— Znam wiele szczepów Kurdów, lecz tylko jeden, do którego należy kobieta imieniem Szefaka. Czy jesteście może Kurdami Zibari?
— Tak! — odpowiedział, z trudnością tłumiąc gniew.
— A mąż jej, czy nazywa się Hamza Mertal?
— Naturalnie, że się tak nazywa! Niby nie wiesz o tem?! Jeśli ośmielisz się nadal zadawać pytania tego rodzaju, łeb ci rozwalę!
— Zamilcz! Obelgi schowaj dla siebie! — krzyknąłem
Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/198
Ta strona została skorygowana.
178