Skoro zaczęło świtać, udaliśmy się na poszukiwania. Nie uszliśmy daleko. Z miejsca, gdzie stał wartownik, ślad ciągnął się najwyżej przez tysiąc kroków. Tam leżał młodszy Fletcher martwy i już zimny. Kula trafiła go w serce poprzez plecy, mógł się zatem najwyżej przez kilka sekund utrzymać na koniu, który następnie pomknął dalej pod starym Fletcherem. Wskutek ślepoty, starzec prowadził konia fałszywie, mianowicie ku skale, która opadała na trzydzieści metrów w qłąb. Koń nie chciał dalej jechać i strącił jeźdźca. Wyjrzawszy przez krawędź, zobaczyliśmy go na dole. Żył jeszcze. Widzieliśmy, jak się poruszał, i słyszeliśmy słabe jęki.
Nie jestem skłonny do zawrotów głowy, a jednak doznałem zawrotu na samą myśl, że i druga część bluźnierstwa nie omieszkała go również dosięgnąć: „Chcę oślepnąć i ulec zmiażdżeniu“ rzekł, a teraz oto leżał zmiażdżony!
Sprowadziliśmy pomoc i zjechaliśmy nadół po łagodniejszem zboczu. Wreszcie znaleźliśmy się obok Fletchera. Jęczał, przymykając napuchnięte powieki. Ukląkłem przy nim i zapytałem: