— Nie, wolę byś mi pan raz jeszcze dał rękę! Tak, trzymam pana teraz! Ach, cóż to za niespodzianka. Kiedyż pan przybyłeś do nas?
— Wczoraj wieczór! — odparł — Ale wie pani, że coraz młodziej i coraz piękniej pani wygląda. A co za strój! Zawsze się pani ubiera niezmiernie gustownie i estetycznie.
— Nie mów pan komplementów. Jestem wszakże trzydziestotrzechletnią wdową. Ale pan, zmężniałeś, stałeś się poważniejszy niż przed czterema laty, zdaje mi się nabrałeś pewności siebie i męstwa.
— Zuchwałości nawet, przedsiębiorczości i zaczepliwości! — zawołał.
— Doskonale! W takim razie mogę się spodziewać czegoś wielkiego, pięknego. Wiesz pan przecież, że pragnę tego i liczę na pana!
— A… jeśli o to idzie… — westchnął i spojrzał przed siebie z troską i smutkiem.
— Nie rób pan takiej miny, bo nie wywoła mego współczucia. Są to niezawodnie cierpienia nierozłączne z wydaniem na świat dzieła, troski poprzedzające zwycięstwo.
Z katedry rozległo się dzwonienie na posiłek południowy. Ton głęboki, uroczysty sprawił, iż wstał z krzesła.
Strona:Karol Spitteler Imago.djvu/14
Ta strona została przepisana.