Rybacka, taka robotna jak mrówka, on zaś chory. Pewno zamrze lada dzień... Jeno dzieciska nic dobrego, wałkonie okrutne!.. Chłopakowi ciągłe śmiechy na myści, dziewucha lalkami bawi się, niby małe paniątko. Jabym ich sprał porządnie, rozumu nauczył!... No, chłopcy, bierzta ze mną, z przed bramy kto ściągnie, zanim wrócę — lepiejby od jednego razu!
— Niema głupich!
— A bodaj was! przed bramą stać potrafią, choćby od rana do wieczora, gdy zaś wypadnie co zrobić — wszak nie darmo — pan zapłaci — to jeden i drugi: myk! przepadli, niby kamień w wodzie. Ha, trudno! musi „moja“ dopilnować, dziecisków odstąpić. Marcyna! chodź-że tu co żywo!
Na odgłos dzwonka, dwa razy szarpniętego silnie, Joasia otworzyła. Biegła pędem, wiedząc, że to Józio. Gdyby tak nie biegła, wie, co ją czeka od braciszka. Nie lubił stać za drzwiami, a dzwonił w ten sposób. Joasia — czy jakieś straszydło?... Ręce uwalane atramentem, wąsy, plamy pod oczami i na nosie, włosy rozplecione, na sukni pełno smug, że cała kapie, jak z kałamarza wyjęta...
Józio rzucił się do niej.
Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/11
Ta strona została skorygowana.