Grzesiem i ukochanym, pełnym wspomnień miłych lasem łomiańskim.
Ten drogi las: Jego wspaniałe drzewa nie zaszumią w Warszawie na dzień dobry; do snu nie ukołyszą!...
Na tę myśl płacze Joasia — nawet Józio mężczyzna, zalewa się łzami. Czyżby nie mogło być inaczej? Czyżby dziadzio nie znalazł środka na zatrzymanie ich przy sobie — gdyby zechciał?
Raz była o tem mowa. Pan Wacław, student, praktykant leśny, który Józia uczy, wspomniał, że lepiej przysposobić go do klasy trzeciej albo czwartej, niż teraz wysyłać do miasta, że dla dziewczynki także na wsi zdrowo — ale Joasia wystąpiła ze swem niemądrem zdaniem: ja tam wolę w Warszawie!
Dziadek nie rzekł ani jednego słóweczka; on, Józio, milczał; co prawda było to w początkach, ledwie przyjechali — on jednak, Józio, polubił już las i rozmowy z dziadkiem, on poznał się wcześniej co dla niego i dla siostry lepsze.
— Baby wszystko muszą popsuć! — myślał rozżalony. — Gdyby nie Joasia, to kto wie...
Strona:Karolina Szaniawska - Bogacz.djvu/110
Ta strona została skorygowana.